mój ulubiony fragment powieści dla dzieci "Turkusowe wiśnie"
"(...) I
poszła Marcysia piaszczystą ścieżką. Ścieżka zdawała się
rozdzielać świat na dwie, jakże różne części. Na jednej z tych
części rosła piękna, soczysta, ciemnozielona trawa, na drugiej –
wysokie do nieba, jeszcze zielone zboże. Marcysia była bardzo mała
i dlatego zboże wydawało jej się takie wysokie. Falowało
kilkanaście centymetrów ponad małą główką dziewczynki.
Marcysia widziała tylko te sięgające błękitnego nieba
seledynowe kłoski. Nagle niebo przeszyło coś czarnego.
Dziewczynka przystanęła i z uwagą zaczęła obserwować błękit.
Tym razem coś czarnego przeleciało tuż nad kłosami zboża.
Marcysia wstrzymała oddech. – Aaaa... to jeżyki. To takie ptaszki
podobne do jaskółek – powiedziała do siebie, żeby się
uspokoić. Od ciągłego patrzenia w górę rozbolała ją szyja.
Opuściła głowę. Wtedy wszystko się odmieniło.
Łąka to już
nie była łąka. I ścieżka nie była już ścieżką. Nie było
ani ścieżki, ani dwóch światów, które rozdzielała. Bo nagle,
nie wiadomo jak i kiedy, łąka zamieniła się w łagodnie falujące,
malachitowe morze, a ścieżka w cudownie ciepłą połyskującą
złotem plażę. Marcysia wcale nie broniła się przed tym
nierzeczywistym widokiem. Bardzo chciała widzieć morze i bardzo
chciała iść po rozpalonej słońcem plaży. Zdjęła sandałki i
zanurzyła stopy w gorącym piasku. Zrobiła kilka kroków i znowu
kilka... Tym razem nie zatrzymała się. Czuła na twarzy ciepły
wiatr. Widziała jak z każdym powiewem morze sięgało coraz dalej i
dalej... aż w końcu zalało plażę i nabrzeże. Bo teraz zboże to
już nie było zboże tylko wysokie do nieba, seledynowozłote
nabrzeże. Nabrzeże pod naporem malachitowej wody i podmuchów
wiatru gięło się i nachylało.
Było
tylko słońce, piasek i morze... (...)"