środa, 27 maja 2009

śmierć dżdżownicy

Rysunki (specjalnie do "Śmierci dżdżownicy") wykonał Jarosław Szarabajko

(Sztokholm 1993 r.)
Jeszcze kilka dni temu pogoda była zupełnie niegrudniowa. A może tylko trochę niegrudniowa.
Niedziela. Od rana padał deszcz. I to nie jakaś tam mżawka tylko rasowy, parasolowy deszcz.



Dudniło o blachy i chlupało w butach przechodniów, którzy korzystając z przedświątecznej niedzieli handlowej biegali po ulicach, niezorganizowani, wpadając na siebie i do sklepów wypchanych towarem.
Mnie także się udzieliło. Zaczęłam biegać zaraz po porannej kawie. Z tym że ja oczywiście byłam zorganizowana i dokładnie wiedziałam dokąd biegnę i po co. Biegałam więc z parasolem, a z witryn sklepowych mrugały na mnie bałwany. Albo Mikołaje, albo zajączki czy krasnoludki. Nie tyle one mrugały, co raczej ich nosy, oczy, guziki i wszystko to, w co udało się dekoratorom wcisnąć żarówkę.
Zatem bałwany na mnie mrugały, a ja ochlapywałam sobie tył płaszcza. Nie ma co gadać - zawsze zazdrościłam wszystkim czystym plecom. Ja, gdy przyszło mi iść w deszcz ochlapywałam się błotem od łydek aż po kołnierz. I gdy tak biegałam, dostrzegłam między płytkami chodnika rozpaczliwie wijące się dżdżownice. Rozciągały się i ściągały pełzając w rozwodnionym błocie. Ich rozmoczone, różowe ciałka nie były wcale zjawiskiem nienormalnym, choć przecież o tej porze roku nie powinny taplać się w wodzie. Ale się taplały i nikogo to nie obchodziło. Mnie pewnie też by nie obeszło, gdyby nie dzień następny.
Otóż w nocy na mój kawałek Ziemi spadł śnieg. Spadła też temperatura. Ubrałam się ciepło i wyszłam w czarny poranek. Wsiadłam do podmiejskiego pociągu i przez godzinę czytałam, słuchałam muzyki i zerkałam w okno. Zamiast ośnieżonych drzew, w czarnej szybie odbijała się pomarszczona, blada i brzydka twarz. Moja twarz. Jeszcze raz zerknęłam w szybę i westchnęłam. Wschód słońca zazwyczaj usypia ludzką rozpacz, uśpił w końcu i moją. Wraz ze wschodem twarz znikła. Jeszcze kilka razy zerknęłam w szybę, ale widziałam już tylko ośnieżone lasy. Wreszcie pociąg zatrzymał się na małej stacyjce.

– Tak na pewno wygląda koniec świata – mruknęłam. Z półotwartych ust buchnęła para. Weszłam do wiaty. Wewnątrz nie było śniegu za to na ścianie dostrzegłam rozkład jazdy. Pociąg powrotny miał być o 11.10. Powtarzając w myślach godzinę spojrzałam pod nogi. Tuż obok mojej lewej stopy leżała dżdżownica. Trąciłam czubkiem buta jej wykręcone ciałko. Dżdżownica przesunęła się o kilka centymetrów, ale nie zmieniła kształtu. Bardzo delikatnie nadepnęłam jeden z końców żyjątka. Drugi koniec leciutko się uniósł.
- Jak patyk – jęknęłam.
Było pewne - dżdżownica nie żyła.

- I po coś ty wylazła na ten mróz? – znowu jęknęłam i ruszyłam w kierunki biura, w którym od nowego roku miałam odbywać staż.
Biuro było oddalone od stacyjki o jakieś dziesięć minut swobodnego marszu. Dzisiaj szłam załatwić formalności. Kadrowy był bardzo miły i po krótkiej rozmowie poczęstował mnie kawą. Potem był jeszcze milszy i poprosił o pomoc w porządkowaniu papierów. Spojrzałam na ogromną szafę wychaną segregatorami. Słońce z trudem toczyło się nad horyzontem, by po kilku godzinach osiągnąć pułap drzew. Ołówki kadrowego, które dostojnie sterczały z kubeczka made in IKEA, rzucały teraz cienie aż na szafę. Cień kubka kończył się na podłodze.
Po godzinach przewracania kurzu wyszłam na zewnątrz. Niebo przykryły ciężkie, sine chmury. Po mrozie i śniegu śladu nie było. Teraz na mój kawałek Ziemi leciała deszczowo-śniegowa papka, która po zetknięciu z czymkolwiek, natychmiast zamieniała się w wodę. Ponieważ papka stykała się wyłącznie ze mną już po chwili byłam jak ta chmura ciężka i sina. Przyspieszyłam. Weszłam do wiaty. Było mi bardzo zimno. Nienawidzę zimna i mokrych ubrań. Nienawidzę czekania. W ciemnościach wypatrywałam świateł pociągu. Bardziej czułam niż wiedziałam, że stoję w wodzie. Jasne było, że spadająca z chmury papka stykała się nie tylko ze mną. Teraz ciężkimi, pojedynczymi kroplami spadała na blaszany dach budy i z głośnym ciurkaniem spływała na ziemię. Nienawidziłam tego ciurkania. Spojrzałam pod nogi. W żółtym świetle ulicznej lampy dostrzegłam własne stopy. Tkwiły w dużej kałuży. Jednak nie to mnie zmartwiło. Obok mojego buta coś pływało. Schyliłam się i ujrzałam wyprostowane ciałko długiego żyjątka. Blade i rozmoczone.
- Dżdżownica, psia krew! – jęknęłam i szturchnęłam ją czubkiem buta.

Ciałko zafalowało w brudnej wodzie, przeturlało się kilka razy i zawisło w bezruchu.
– I po coś ty w ogóle wyłaziła z ziemi?! – zaczynałam się wściekać. – Teraz jest dokładnie tak, jak wczoraj tylko o jedną, cholerną dżdżownicę mniej. A wszystko przez kilka godzin mrozu. Niepotrzebny mróz. Niepotrzebna śmierć dżdżownicy!
Poirytowana wtuliłam twarz w wilgotny szalik, skuliłam się w wilgotnej kurtce i uciekłam pociągiem w ciemność. Nie patrzyłam w szybę. Wschód słońca miał nadejść jutro.


Rys. Jarosław Szarabajko, architekt :)

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

miras
Bożenko to twoje? Ty tak piszesz? Gdzie ja oczy miałem? Podoba mi się.

Yarek pisze...

Com napisał, tom napisał...ale zamiast tu, to pod koteckiem:)Noszszsz...