Wstałam dziś o 4 rano i poszłam do lasu. Co się będę wylegiwać w pachnącej, gdy świt wstaje.
Wzięłam ze sobą dwa psy - oba słodziaki, a jeden border - i zanurzyłam się w świtnym lesie. Szaro, słonka brak, ledwie ścieżkę widać. Ja zaspana, psy nie. A szczególnie border nie. U borderów zaspanie, zniechęcenie, smutek, oklapłość nie występują. Jeśli zaś występują, to znaczy że pies jest chory. Weszłam więc i idę.
- Jenyyy - pomyślałam - muszę dziś zrobić to i to, i jeszcze tamto. Nie chce mi się.
Westchnęłam, spojrzałam pod nogi, żeby ślimaka nie rozdeptać, bo kiedyś rozdeptałam i aż mnie kujło. Bardzo szkoda zwierzaka. I dobrze, że spojrzałam, bo akurat szedł. Winniczek.Był po prawej stronie ścieżki. I już się gięłam, żeby go odrzucić hen! gdzieś w trawę, gdy znowu pomyślałam:
- A może on ma jakiś cel, żeby na drugą stronę przejść. Może chce właśnie tędy przejść. Jak go odrzucę, będzie musiał od początku zaczynać. No... mogłabym go odrzucić w kierunku, w którym szedł, ale niech ma przyjemność zdobywania celu.
Nie schyliłam się, nie odrzuciłam. Ominęłam i weszłam w głąb lasu. Nad rozlewiskiem zapomniałam o ślimaku. Psy się upaćkały, bo dwa żurawie były do gonienia. Wreszcie, po godzinie hasania, powrót. Zawsze wracamy przez bagno, żeby łapy w mchu opłukać. A z bagna znów na tę samą ścieżkę. Słońca nadal brak, ale jaśniej. Odruchowo spojrzałam pod nogi. Ślimak! Aaaa.... to ten sam. Był teraz bliżej drugiej strony. Przeszedł jakieś pół metra.
- Jenyy - pomyślałam - a może w tej jego wędrówce jest cała mądrość świata? Może lepiej przejść pół metra i być o pół metra bliżej celu, niż przelecieć wszechświat cały i celu nie znaleźć?
pozdrawiam