Znowu nie popisałam się kulinarnie. Wymyśliłam babkę ziemniaczaną. Dosłownie wymyśliłam. No bo jaka filozofia? Ziemniaki utrzeć i już. Nawet nie tarłam. Maszyna starła. Popieprzyłam, posoliłam i wkroiłam boczuś. Blaszkę wysmarowałam masłem, masę babkową wyłożyłam do blaszki i do pieca. Piekłam chyba 1,5 h, aż się babka zrumieniła. Wyłączyłam piekarnik i czekam na gości.
Aaaa... jeszcze sałatkę zrobiłam.
No to czekam na gości. Goście przyszli, gadu, gadu, herbatka. No i pora podać hit popołudnia - baba z pieca.
Zamierzyłam się, żeby spory plaster ukroić, a tu baba wlecze się za nożem, wszystko się rozpaciało. Goście przyszli na ratunek i radzą:
- Weź to łyżką wydłub.
- Eee... tam łyżką. Weź normalnie nóż do sera albo łopatkę jakąś i podważ.
- No, łopatkę od tortu weź i łyżkę.
- A czemu to się tak rozwala? Wszystko dodałaś? Mąkę dałaś?
- Niee..
- A jajko?
- Nieee... pieprz dałam i sól. I majeranek.
- No to jak się ma nie rozwalać, jak tu same gołe kartofle są surowe! Patelnię masz? Dawaj patelnię!
- I olej dawaj!
Dałam i wyszłam z kuchni. E tam wyszłam, wyrzucili mnie :)
Wyłożyli rozpacianą babę na dwie patelnie i fest przysmażyli. Na brązowo i na sztywno. I wszystko zjedli :) Ja też dostałam kawałeczek. Wymyśliłam? Wymyśliłam! Dobre było. Takie chrupkie.
Teraz zabieram się za pieczenie ciastek :)
Zrobiłam kilka księżycowych fotek. To zawieszam.
Smacznego!